piątek, 30 listopada 2007

Życie lub Śmierć

Śmierć była mym kochankiem,
Lecz z Życiem się pobrałam.
I obiecałam że nigdy,
Nie odejdę do Hadesu domu Śmierci.
Jednak Śmierć nalegała,
A ja z dnia na dzień robiłam się słabsza.
Ty Życie się nie buntowałeś
I dałeś mi straszliwą szanse wyboru.
W końcu postanowiłam i Śmierć wybrałam.
Gdy umierałam życie pocałunki mi składało,
A w drodze do Hadesu Śmierć ,
Swym płaszczem mnie okrywała.

Zefirka

środa, 28 listopada 2007

Dotyk Anioła

Serce ma jak diament
Nadzieją obsypane
Oczy ma jak marzenia
Bo w nich też jest nadzieja...

Dłonie ma delikatne
Ciepła więc nie zabraknie
Spojrzenie ma tak jak sen
Już nie boję się...

Duszę ma czystą jak łza
W niej jest cały mój świat
Uśmiech ma taki jak bzy
Dla tych chwil warto żyć...

Tuli me oczy zapłakane
Uspakaja serce zatroskane
Trzyma mocno moją dłoń
Daje mi tysiąc słońc...

Daje mi swoją Przyjaźń
Bym zawsze szczęśliwa była
Daje mi swoje pragnienia
Bo wie jak cenna jest nadzieja...

Dziękuję, że zawsze czuwasz nade mną
Pozwalasz na chwilę szczęscia piękną
Dziękuję za to, że Ciebie mam
Dziękuję, że Bóg mi Ciebie dał...

Daukszewicz Aleksandra

wtorek, 27 listopada 2007

Śpij

Sza cicho sza czas na ciszę
niech Ksieżyc do snu cie ukołysze,
bo kiedy noc ciemna zapada on piękne baśnie opowiada ,
marzenia wtedy sie spelniaja i troski w dal odsuwaja.

Mysli są wolne niczym wiatr i okrążaja caly swiat,
a wiec juz wtul sie w swa podusie
i zamknij znużone oczka swe bo myśli piękne,tajemnicze
okrążaja łóżeczko twe.

A wiec spij i wypoczywaj
bo jutro nastanie nowy dzień
i kto wie...może wtedy,
spełni sie ten najpiękniejszy życia sen.

Maksymilian Sławecki

poniedziałek, 26 listopada 2007

Jeszcze jeden krok

Pewien koczownik, wędrujący po pustyni, musiał zatrzymać, gdyż męczyło go pragnienie.

Przysiadł na piasku, a ponieważ słyszał gdzieś, że i przed śmiercią z pragnienia zaczyna się płakać - oczekiwał na łzy.

Wtedy usłyszał dziwny szelest: to wąż sunął ku niemu. Człowiek przestraszył się tak bardzo, że skoczył na równe nogi i, zapominając o dręczącym go pragnieniu, ruszył w dalszą drogę. Aż doszedł do takiego miejsca, w którym była woda, a wraz z wodą - ratunek.

Ten jeden krok, którego już nie chcesz zrobić, bracie, może cię kosztować życie.

Pamiętaj o tym, kiedy poddasz się łzom.


Tradycja berberyjska

niedziela, 25 listopada 2007

Dwa Anioły

Dwa podróżujące anioły zatrzymały się na noc w domu bogatej rodziny.
Rodzina była niegrzeczna i odmówiła aniołom nocowania w pokoju dla gości,
który znajdował się w ich rezydencji. W zamian za to anioły dostały miejsce w małej, zimnej piwnicy.
Po przygotowaniu sobie miejsca do spania na twardej podłodze, starszy anioł zobaczył dziurę w ścianie i naprawił ją. Kiedy młodszy anioł zapytał dlaczego to zrobił, starszy odpowiedział:
- Rzeczy nie zawsze są takie na jakie wyglądają.

Następnej nocy … anioły przybyły do biednego, ale bardzo gościnnego domu farmera i jego żony, by tam odpocząć. Po tym jak farmer podzielił się, resztą jedzenia jaką miał,
pozwolił spać aniołom w ich własnym łóżku, gdzie mogły sobie odpocząć.
Kiedy następnego dnia wstało słońce, anioły znalazły farmera i jego żonę zapłakanych. Ich jedyna krowa, której mleko było ich jedynym dochodem, leżała martwa na polu.
Młodszy anioł, był w szoku i zapytał starszego anioła:
- Jak mogłeś do tego dopuścić ?
- Pierwsza rodzina miała wszystko i pomogłeś im - oskarżył - Druga rodzina miała niewiele i dzieliła się tym co miała, a ty pozwoliłeś, żeby ich jedyna krowa padła.

- Rzeczy nie zawsze są takie na jakie wyglądają - odpowiedział starszy anioł.
- Kiedy spędziliśmy noc w piwnicy tej rezydencji, zauważyłem że w tej dziurze w ścianie było schowane złoto. Od czasu kiedy właściciel się dorobił i stał się takim chciwcem niechętnym do tego by dzielić się swoją fortuną, w związku z czym zakleiłem tą dziurę w ścianie, by nie mógł znaleźć złota znajdującego się tam.
W noc, która spędziliśmy w domu biednego farmera, Anioł Śmierci przyszedł po jego żonę. W zamian za nią dałem mu ich krowę.
Rzeczy nie zawsze są takie na jakie wyglądają.

Niektórzy ludzie pojawiają się w naszym życiu i szybko odchodzą…
Niektórzy ludzie stają się naszymi przyjaciółmi i zostają na chwilę…zostawiając piękne ślady w naszych sercach… i nigdy nie będziemy dokładnie tacy sami bo zawarliśmy nowe przyjaźnie !!!

Wczoraj jest historią.
Jutro jest tajemnicą.
Dziś jest darem.

sobota, 24 listopada 2007

Jestem Sen

Jestem snem gdy się obudzisz zniknę
Spełniam twoje najskrytsze marzenia
Tworze mistrza kochanka i łotra
Rządzę tobą kiedy tylko zamkniesz oczy
Kiedy wstajesz ulatuje jak puch
trafiony lekkim podmuchem wiatru
Jestem gorącym pragnieniem i zimnym
najczarniejszym koszmarem
A teraz śpij ,nie otwieraj oczu
Teraz jest mój czas więc trwam

piątek, 23 listopada 2007

Złotnik

Złoto nie zawsze od razu jest czyste. Jego zanieczyszczone bryły nie raz muszą być poddane procesowi oczyszczania w piecu. Chodzi o to, aby cząstki roztopionego kruszcu połączyły sie ze sobą, oddzielając się od zanieczyszczeń.
Zdarzyło sie, że przypatrywał sie pracy takiego złotnika, który siedział przy piecu i uważnie obserwował roztopiony metal. Po dłuższym czasie obserwacji złotnik uznał, że złoto jest całkowicie oczyszczone i przerwał ten proces. dociekliwy obserwator zadał mu pytanie: "Jak pan rozpoznaje, że wytopiony kruszec jest już oczyszczony?". Złotnik odpowiedział: "Złoto jest czyste wtedy, kiedy mogę rozpoznać odbijające sie w nim moje oblicze".
Bóg także chce, aby rozbłysło w nas nasze do Niego podobieństwo, wszak jesteśmy stworzeni na jego obraz...

oprac. Czesław Front SVD

czwartek, 22 listopada 2007

Aniele Boży

Aniele Boży Stróżu mój
Ty właśnie nie stój przy mnie
jak malowana lala
ale ruszaj w te pędy
niczym zając po zachodzie słońca

skoro wygania nas
dziesięć po dziesiątej
ostatni autobus
jamnik skaczący na smycz
smutek jak akwarium z jedną złotą rybką
hałas
cisza
trumna jak pałacyk

ładne rzeczy gdybyśmy stanęli
jak dwa świstaki
i zapomnieli
że trzeba stąd odejść

Jan Twardowski

wtorek, 20 listopada 2007

"...Serce wielkie nam daj..."

"...Serce wielkie nam daj
Zdolne objąć świat
Panie, serce nam daj
Mężne w walce ze złem
Nowi ludzie w historię wpiszą miłość
Wskażą drogi odnowy ludzkich serc
Nowi ludzie przeżyją własne życie
Tworząc wspólnym wysiłkiem nowy świat
Nowi ludzie przyniosą ziemi pokój
W znaku wiary jednocząc cały świat
Nowi ludzie przyniosą ziemi wolność
Prawda ludzi wyzwoli, niszcząc zło..."

poniedziałek, 19 listopada 2007

Boże pełen w niebie chwały

G                      CDG
Boże, pełen w niebie chwały,
C           D G
A na krzyżu - pomarniały -
h
Gdzieś się skrywał i gdzieś bywał,
C           G D
Żem Cię nigdy nie widywał?
G           D G
Żem Cię nigdy nie widywał?
 
Wiem, że w moich klęsk czeluści
Moc mnie Twoja nie opuści!
Czyli razem trwamy dzielnie,
Czy też każdy z nas oddzielnie?
Czy też każdy z nas oddzielnie?
 
Mów, co czynisz w tej godzinie,
Kiedy dusza moja ginie?
Czy łzę ronisz potajemną,
Czy też giniesz razem ze mną?
Czy też giniesz razem ze mną?

niedziela, 18 listopada 2007

wspomnienia ze szoklenia

Napisze Wam różne śmieszne teksty ze szkolenia :D:D:D :
-koleżanka zakłada rajtki na spodnie :D:D:D
-ja jadłam kromkę z chlebem
-inna koleżanka tak myślała intensywnie w nocy że śpiąc waliła głową o ścianę
-ale nic nie pobije tego że Pani ... powiedziała SLD zamiast LSD :D:D:D hehehe

pozdrawiam wszystkich ze szkolenia z Rytra :D:D:D
Kubuś Ty wiesz... wiesz... kontakt wzrokowy :D:D:D

i pozdrawiam Michasia (te jego niebieskie oczy ech... ;D) i Grzesia chociaż oni i tak tej stronki nigdy nie zobaczą hehe :D:D:D

czwartek, 15 listopada 2007

Czas

Mam na imię Czas.

Kiedyś mnie nie było , nie będę też istniał w nieskończoność.

Obecnie jeszcze jestem i określam czas życia.

Ludzie na mnie czekają , podporządkowują mi się , czasami się mnie obawiają.

Lecz nikt nie może mnie zatrzymać , oprócz Boga.

Jedynie On mnie kontroluje. On mówi , że zbliża się mój koniec.

Wtedy będzie za późno ... . Za późno , byś się nawrócić , byś uporządkował swoje stosunki z Bogiem przez Jezusa Chrystusa , Jego Syna.

Za późno , by uwierzyć.. ! Strach, łzy i gorycz wypełnią całą wieczność .

Mam na imię Czas i ciągle idę naprzód , do końca a pewnego dnia zabiorę Cię do wieczności.

Bóg mówi jednak : „Oto teraz czas łaski , oto teraz dzień zbawienia” 2 Kor. 6:2

Czytaj Biblię - Słowo Boże

środa, 14 listopada 2007

Oczyszczenie

Patrzysz na mnie takim wzrokiem,
że z tego wszystkiego aż płakać się chce.
Patrzysz na mnie takim wzrokiem,
że bezczelnie proszę o jeszcze.

ref.
W Twoim spojrzeniu słońca,
w Twoim tchnieniu wiatru,
w Twojej tęsknocie deszczu
czuję miłość Twoja, Panie.
W moim smutku i radości,
w moim zwątpieniu i pewności
czuję, czuję miłość Twoją Jahwe!

Patrzysz na mnie z taką wiarą,
z jaką nigdy nikt nie odważył spojrzeć się.
Patrzysz na mnie, choć nie mogę
odwzajemnić spojrzenia Twego, bo boję się,
chociaż wiem, że

ref.
W Twoim spojrzeniu słońca...

Panie, co oznacza to, czym mnie doświadczasz ?
Twoje spojrzenie jest dla mnie oczyszczeniem.
Zapraszam Cię Boże do swojego życia.
Złap mnie Panie za rękę i porwij w otchłań Twojej miłości.

Bóg map nie rozdaje

W życiu dróg wiele jest, która wybrać, jak iść nie wie nikt.

każdej z nich inny cel, inna trudność i sens, czy dojdziemy?

A Bóg map nie rozdaje, Bóg map nie rozdaje nie wiesz dokąd iść

A Bóg czasu nie mierzy, Bóg czasu nie mierzy nie wiesz czy Ci wystarczy sil.

Potykasz się potem wstajesz lub nie - zależy,

na rozstajach tych dróg może spotkać cię wróg co nie wierzy.

A Bóg map nie rozdaje, Bóg map nie rozdaje nie wiesz dokąd iść

A Bóg czasu nie mierzy, Bóg czasu nie mierzy nie wiesz czy Ci wystarczy sil.

... na wędrowanie, na wędrowanie!

Mowie tobie wiarę miej, w drodze swojej nie ustawaj, żebyś doszedł dokąd chcesz,

niech marzenia staną się twoją nocą, twoim dniem, głosem serca w życiu kieruj się!

Chciałbym mapę i czas w przybliżeniu choć raz mieć podany,

tymczasem drogi tej znój, niczym ostatni ból w pokutę dany.

Boże ciężka ta droga, czemu siły nie dodasz, nie prowadzisz,

daj mi wiarę i siłę popatrz znowu zbłądziłem cóż poradzić.

A Ty map nie rozdajesz, Ty map nie rozdajesz, nie wiem dokąd iść.

A Ty czasu nie mierzysz, Ty czasu nie mierzysz,

nie wiem czy mi wystarczy sil...

... na wędrowanie, na wędrowanie...

Mowie tobie wiarę miej, w drodze swojej nie ustawaj, żebyś doszedł dokąd chcesz,

niech marzenia staną się twoją nocą, twoim dniem, głosem serca w życiu kieruj się! /2x

wtorek, 13 listopada 2007

List do Boga

Drogi Boże, piszę kilka słów G D
Innym razem napiszę więcej C D
Na początku życzę Ci wszystkiego dobrego e h
I pozdrawiam Cię najgoręcej C D
Tak się jakoś złożyło, że nie miałem okazji
Podziękował za list coś mi przysłał
Miałem wiele pracy, wiele nauki
Także piszę dopiero teraz.

Ref.:
U mnie wszystko jak dawniej
Tylko jeden samobójca więcej
Tylko jedna znów rodzina rozbita
Tylko życie pędzi coraz prędzej.
Gdzieś tam obok rozbił się samolot
Trochę dalej trzęsła się ziemia.
Kiedy patrzę na to wszystko
Tak jak dziś, tak jak dziś.

Tak w ogóle to przepraszam Cię bardzo
Za to, że tak długo milczałem,
Lecz dopiero teraz zaczynam doceniać
Biblię, która mi przysłałeś.
Tak niedawno odszedł ode mnie przyjaciel,
Z którym tak wiele mnie łączyło
I dopiero teraz zaczynam rozumieć,
Czym jest życie i prawdziwa miłość.

Ref.:
U mnie wszystko jak dawniej...

poniedziałek, 12 listopada 2007

Przyjaciel :)

Pewnego dnia, był to jeden z pierwszych dni w nowym liceum,
zobaczyłem chłopaka z mojej klasy wracającego do domu.
Nazywał się Kyle. Wyglądało na to, że niósł ze sobą wszystkie
książki.
Pomyślałem sobie: "Dlaczego ktoś, w piątek, miałby nieść do domu
wszystkie swoje książki? To musi być skończony osioł." Miałem
sporo planów na ten weekend (imprezy, mecz futbolowy jutro po
południu), więc wzruszyłem ramionami i poszedłem dalej.
Kiedy szedłem zobaczyłem grupę dzieciaków biegnących w jego
stronę. Wpadli na niego, wyrwali mu z rąk wszystkie książki i
podstawili nogę, tak że wylądował w kurzu. Jego okulary
poleciały w powietrze i zobaczyłem jak wylądowały w trawie około
pięciu metrów od niego.
Spojrzał w górę i zobaczyłem bezgraniczny smutek w jego oczach.
Moje serce wyrwało się ku niemu, więc podbiegłem do niego, a
kiedy czołgał się, rozglądając się wkoło w poszukiwaniu swoich
okularów, zobaczyłem w jego oczach łzy. Podałem mu okulary i
powiedziałem:
- Ci faceci to dupki. Powinno się im dokopać!
Spojrzał na mnie i powiedział:
- Hej, dzięki!
Na jego twarzy pojawił się szeroki uśmiech, jeden z tych
uśmiechów wyrażających prawdziwą wdzięczność.
Pomogłem mu pozbierać książki i zapytałem gdzie mieszka.
Okazało się, że mieszka niedaleko mnie, więc zapytałem dlaczego
nigdy wcześniej go nie widziałem. Powiedział, że wcześniej
chodził do szkoły prywatnej.
Nigdy wcześniej nie kolegowałem się z chłopakiem ze szkoły
prywatnej.
Całą drogę do domu rozmawialiśmy, a ja pomogłem mu nieść
książki.
Okazało się, że był całkiem fajnym chłopakiem.
Zapytałem czy nie chciałby pograć z moimi przyjaciółmi w piłkę.
Odpowiedział, że tak. Trzymaliśmy się razem przez cały
weekend, a im lepiej poznawałem Kyle'a, tym bardziej go lubiłem.
Tak samo myśleli o nim moi przyjaciele.
Nastał poniedziałkowy poranek, a Kyle znów szedł z naręczem
swoich książek.
Zatrzymałem go i powiedziałem:
- Jeśli codziennie będziesz nosił te książki, dorobisz się
niezłych muskułów!
Roześmiał się tylko i podał mi połowę książek.
W ciągu następnych czterech lat, Kyle i ja bardzo się
zaprzyjaźniliśmy.
Kiedy staliśmy się seniorami, zaczęliśmy myśleć o pójściu na
studia.
Kyle zdecydował się na Georgetown, a ja wybierałem się do Duke.
Wiedziałem, że na zawsze pozostaniemy przyjaciółmi i że ta
odległość nigdy
nie będzie problemem. On zamierzał zostać lekarzem, a ja
chciałem dostać sportowe stypendium.
Kyle miał wygłosić mowę pożegnalną na zakończeniu roku,
więc musiał się przygotować. Drażniłem się z nim, mówiąc że jest
kujonem.
Byłem bardzo zadowolony, że to nie ja będę musiał stanąć na
podium i
wygłosić mowę.
Na zakończeniu roku, zobaczyłem Kyle'a. Wyglądał wspaniale,
był jednym z tych facetów, którzy odnaleźli się podczas nauki w
szkole.
Przybrał na wadze i właściwie, to wyglądał dobrze w okularach.
Miał więcej randek niż ja i kochały go wszystkie dziewczyny.
Matko, czasami byłem zazdrosny!
Dzisiaj był jeden z tych dni. Widziałem, że denerwował się mową.
Więc szturchnąłem go w plecy i powiedziałem:
- Hej, wielkoludzie! Będziesz wspaniały!
Spojrzał na mnie z jednym z tych wyrazów twarzy (tym
wyrażający wdzięczność) i uśmiechnął się.
- Dziękuję - Powiedział.
Kiedy rozpoczął swoją mowę, odchrząknął kilka razy i zaczął:
- Zakończenie roku, jest czasem kiedy dziękujemy ludziom,
którzy nam pomogli przejść przez te trudne lata. Swoim rodzicom,
nauczycielom, rodzeństwu, może trenerom... ale najbardziej swoim
przyjaciołom. Chcę wam powiedzieć,
że bycie przyjacielem jest najlepszym darem jaki możecie im dać.
Zamierzam opowiedzieć wam pewną historię.
Spojrzałem z niedowierzaniem na mojego przyjaciela, kiedy
opowiedział o dniu, kiedy spotkaliśmy się po raz pierwszy.
Podczas tamtego weekendu zamierzał się zabić.
Opowiedział w jaki sposób opróżnił swoją szafkę, żeby
jego mama nie musiała później tego robić, i jak niósł swoje
rzeczy do domu.
Spojrzał na mnie i uśmiechnął się słabo.
- Dzięki Bogu, zostałem uratowany. Mój przyjaciel
uratował mnie przed zrobieniem tej strasznej rzeczy.
Usłyszałem szept rozchodzący się po tłumie, kiedy ten
przystojny,
popularny chłopak opowiadał o swojej słabości.
Zobaczyłem jego mamę i tatę uśmiechających się do mnie w ten
sam,
pełen wdzięczności sposób. Dopiero wtedy zdałem sobie sprawę z
jego głębi.

Nigdy nie oceniaj zbyt nisko swoich czynów. Jednym
drobnym gestem, możesz odmienić życie innej osoby. Na lepsze lub
na gorsze.
Bóg stawia nas na czyjejś drodze, abyśmy w jakiś sposób
wpłynęli na życie innej osoby. Szukaj Boga w innych.



"Przyjaciele są jak anioły, które stawiają nas na nogi,
kiedy nasze skrzydła zapomniały jak się lata."


Nie istnieje żaden początek ani koniec...
Dzień wczorajszy jest historią.
Jutrzejszy - tajemnicą.
Dzisiejszy jest - darem.


autor nieznany

niedziela, 11 listopada 2007

Śpieszyła się kochać ludzi

Wspomnienie o Ani Szałacie

W numerze 1/2002 MD ukazała się rozmowa z dr. Kazimierzem Szałatą, prezesem Fundacji Polskiej Raoula Follereau, wykładowcą filozofii i etyki w Uniwersytecie Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie. 26 października 2002 r. w zginęła potrącona przez samochód ukochana córeczka dr. Szałaty, Ania. Mała dziewczynka o wielkim sercu otwartym na sprawy misji, której życie było jednym uśmiechem.

Ania miała 11 lat i poruszała się na wózku inwalidzkim. Nie lubiła, kiedy rozczulano się nad jej losem dziecka niepełnosprawnego. Kiedyś jeden z przechodniów na ulicy zapytał rodziców: „Jak czuje się wasze chore dziecko?” Ania bez namysłu odparła: „Czuję się całkiem dobrze. W zeszłym tygodniu miałam chrypkę, ale już mi przeszło”. Jednak najbardziej zdumiewającą odpowiedź otrzymała pani, która zapytała Anię, czy kiedyś będzie chodzić: „Ależ oczywiście, że tak! Będę chodzić w niebie. Aniołowie też nie chodzą po ziemi, a przecież są szczęśliwi”.

26 października 2002 r. mama szła z Anią na spacer przez centrum podwarszawskiej Zielonki. Tragedia wydarzyła się, kiedy obie były na przejściu dla pieszych. Młody chłopak, który kilka dni wcześniej otrzymał prawo jazdy, „zagapił się”. Pani Elżbieta doznała ciężkiego urazu nogi, a dziewczynka poważnych obrażeń wewnętrznych. Tuż po wypadku była przytomna. Świadoma, że w domu pozostało dwoje rodzeństwa, zdążyła jeszcze powiedzieć: „Boże, żeby moja mama żyła. Ja mogę nie żyć”. Zmarła kilka godzin później w szpitalu.

Ania była niesłychanie aktywnym dzieckiem. Uczennica klasy V Szkoły nr 3 w Zielonce, harcerka ZHR, wolontariuszka Fundacji Follereau brała udział we wszystkich akcjach Fundacji w kraju i zagranicą. Zawsze uśmiechnięta kwestowała pod kościołami na rzecz powodzian, trędowatych i dzieci Afryki. W ramach dorocznej akcji „Baloniki dla Afryki” zbierała pieniądze dla polskich misjonarzy pracujących wśród dzieci na Czarnym Lądzie. Od kilku lat uczestniczyła w akcji rozdawania opłatków na stół wigilijny, połączonej z kwestą na rzecz Sióstr Misjonarek Miłości Matki Teresy z Kalkuty, w jednym z hipermarketów w Warszawie. Interesowała się losem dzieci Afryki, o których rozmawiała z zaprzyjaźnionymi misjonarkami: siostrą Elżbietą z Rwandy, siostrą Weroniką z Kongo, a także z panią dr Wandą Błeńską. Występowała w telewizyjnym programie dla dzieci „Ziarno”, a z Zespołem „Arka Noego” objechała niemal całą Polskę.

Fascynowali ją św. Franciszek z Asyżu i św. Tereska od Dzieciątka Jezus. Uczestnictwo w dziele Apostoła Miłosierdzia Raoula Follereau otworzyło jej czułe serce na los ludzi w krajach misyjnych. Bardzo chętnie rozmawiała ze swymi rówieśnikami o misjach, o chorych na trąd i dzieciach, które gdzieś daleko umierają z głodu. Głównym źródłem jej duchowej mocy był sam Jezus, o którym mówiła tak, jak mówi się o kimś, z kim przebywa się na co dzień. W ciągu ostatnich miesięcy swego krótkiego życia Ania przypominała swoim bliskim o potrzebie jedności rodziny płynącej ze wspólnej modlitwy i wspólnego uczestnictwa w niedzielnej Mszy św. Jak mówią jej rodzice, na kilkanaście dni przed śmiercią w tajemnicy przygotowała dla nich uroczystą kolację z okazji dwudziestej rocznicy ślubu. „Najpierw zbierała pieniążki, które dostawała na drobne zakupy w szkole. Poprosiła sąsiadkę, by kupiła wszystko, co jest potrzebne do zrobienia tortu, który potem upiekła u niej w domu. Okazało się, że Ania się pomyliła i przygotowała uroczystość o tydzień za wcześnie. Ale jej gorące serce pełne miłości nie mogło dłużej czekać. A poza tym Ania już nie miała za wiele czasu... Już się spieszyła kochać ludzi, zanim sama odeszła...” – wspomina dr Kazimierz Szałata.

Po śmierci Ani Szałaty telegramy i listy z kondolencjami nadeszły niemal z całej Polski oraz z Francji, Niemiec, Szwajcarii, Belgii, Indii, Brazylii i kilku krajów afrykańskich. Wśród nadawców byli biskupi, prezesi organizacji charytatywnych, misjonarze i ci, którzy kiedyś mieli szczęście poznać czarujący uśmiech dziewczynki na wózku inwalidzkim. Jej pogrzeb zgromadził w kościele Matki Boskiej Częstochowskiej w Zielonce kapłanów, misjonarzy, nauczycieli, profesorów uniwersyteckich, studentów, uczniów, harcerzy i przyjaciół z różnych miejsc i środowisk. W swojej homilii ks. Krzysztof Ukleja, dyrektor Caritas diecezji warszawsko-praskiej, porównał nawet Anię do małej świętej Tereski. Obie były jeszcze dziećmi, kiedy zafascynował je świat misyjny. I obie realizowały swoje powołanie, nie mogąc postawić stopy w żadnym misyjnym kraju. Po Mszy św. ks. Patrick de Laubier, członek watykańskiej komisji Iustitia et Pax, przyjaciel rodziny Szałatów, powiedział do zebranych w świątyni: „Ania była dla nas wszystkich wielkim darem Bożym. I to nie przypadek, że żyła właśnie w tej, a nie w innej rodzinie. Bóg daje święte dzieci świętym rodzicom. Zachęcam Was wszystkich, abyście w swoich rodzinach budowali cywilizację miłości, do której nieustannie wzywa nas Ojciec Święty”.

Ania Szałata, sądząc po ludzku, zgasła za wcześnie. Jak każde dziecko miała swoje plany, marzenia. Chciała się uczyć i studiować, aby w przyszłości pomagać misjonarzom. Swój egzamin dojrzałości chrześcijańskiej zdała jednak dużo wcześniej, niż ktokolwiek mógłby sądzić. I teraz być może naprawdę chodzi pod rękę z małą świętą Tereską wszędzie tam, gdzie misjonarze potrzebują pomocy.

Lilla Danilecka

sobota, 10 listopada 2007

Święty Franciszku z Asyżu

Święty Franciszku z Asyżu
nie umiem cię naśladować ---
nie mam za grosik świętości
nad Biblią boli mnie głowa

Ryby nie wyszły mnie słuchać---
nie umiem rozmawiać z ptakiem ---
pokąsał mnie pies proboszcza
i serce mam byle jakie

Piękne są góry i lasy
i róże zawsze ciekawe
lecz z wszystkich cudów natury
jedynie poważam trawę

Bo ona deptana niziutka
bez żadnych owoców, bez kłosa
trawo --- siostrzyczko moja
karmelitanko bosa

Jan Twardowski

piątek, 9 listopada 2007

Mamusia

Święty Józef załamał ręce,
denerwują się w niebie święci,
teraz już nie Trzej Mędrcy,
lecz uczeni, doktorzy, docenci.

Teraz wszystko całkiem inaczej,
to, co stare, odeszło, minęło,
zamiast złota niosą dolary,
zamiast kadzidła - komputer,
zamiast mirry - video.

- Ach te czasy - myśli Pan Jezus -
nawet gwiazda trochę zwariowała,
ale nic się już nie zawali,
bo wciąż Mamusia ta sama.

Jan Twardowski

czwartek, 8 listopada 2007

Obcym wstęp wzbroniony

Pewnego ranka biedny, bosy chłopiec, Robert Robertson, wyruszył do lasu z wiaderkiem. Postanowił, że nazbiera tyle jeżyn, żeby napełnić wiaderko aż po brzegi, a potem sprzeda owoce na targu, by jego rodzice mieli pieniądze na zapłacenie czynszu. Ale po dwóch godzinach wędrowania tu i tam po leśnych ścieżkach Robert miał zaledwie tyle jeżyn, żeby przykryć dno wiaderka.

- Marnuję tylko czas. Właściwie równie dobrze mógłbym wrócić do domu - westchnął.

I wtedy właśnie znalazł to, czego szukał: krzewy jeżynowe uginające się od ciężaru ogromnych, dojrzałych i soczystych owoców. Był tylko jeden kłopot. Te jeżyny nie rosły ot, tak, przy drodze. Rosły na polu. Pole to należało do pana Donalda MacLeniwego, a na furtce w ogrodzeniu był napis: "Obcym wstęp wzbroniony".
Robbie wiedział, co ten napis oznacza: że każdy złapany na polu będzie miał nie lada kłopoty. Ale jego rodzice bardzo potrzebowali pieniędzy, a teraz nadarzyła się jedyna okazja, żeby je zdobyć.

Dlatego chłopiec przekradł się przez zniszczone ogrodzenie, podbiegł do krzaków i zaczął zbierać owoce. W kilka chwil jego wiaderko było pełne.
Robert właśnie sam sobie gratulował, kiedy usłyszał czyjeś kroki. Ktoś nadchodził. Chłopiec rozejrzał się i zobaczył starego Alberta, służącego Donalda MacLeniwego, zmierzającego ku niemu przez pole. Chłopak natychmiast próbował uciec, ale to nie było takie proste. Jeżynowe kolce łapały go za włosy i szarpały jego ubranie. A do tego - katastrofa! - nadepnął na gwóźdź.

- Auuuć! - Robert upadł na ziemię i jęcząc chwycił się za zranioną stopę.

W chwilę potem zobaczył starego Alberta, stojącego nad nim jak wieża - potężnego, surowego człowieka, wielkiego jak góra. Robert miotał się między bólem stopy a strachem przed kara.

- Proszę... proszę, nie wydawaj mnie panu Donaldowi - błagał. Ale z jakiegoś powodu Albert, zamiast odpowiedzieć, po prostu stał, wpatrując się w długie kolce jeżyn, wplątane we włosy Roberta.

- A wiesz, co ja sobie myślę? - powiedział wreszcie. Chłopiec przecząco pokręcił głową.

- A ja sobie myślę, jak mój Pan cierpiał, czując kłujące ciernie na swojej głowie.

Stary Albert pochylił się i delikatnie powyjmował kolce. Potem przyklęknął, wyjął chusteczkę z kieszeni i zaczął bandażować stopę Roberta.

- A wiesz, co ja sobie myślę? - spytał znowu. - A ja sobie myślę, jak mój Pan cierpiał przez gwoździe w swoich stopach. Teraz Robert zorientował się, że kiedy stary Albert mówi o swoim Panu, nie myśli o Donaldzie MacLeniwym - on nigdy nie poczuł ukłucia ciernia na czole ani bólu stopy zranionej gwoździem. Nie. Stary Albert mówił o kimś zupełnie innym, a Robert bywał na tyle często w kościele, żeby wiedzieć, kim był ten ktoś. A co więcej, właśnie przypomniał sobie, co mówił ksiądz - coś, co akurat teraz, gdy został przyłapany na gorącym uczynku z wiaderkiem skradzionych owoców obok napisu "0bcym wstęp wzbroniony", nagle wydało mu się dobrą wiadomością.

-Albercie, słyszałem, że twój Pan przebaczyłby obcemu na swoim polu - powiedział. - Czy to prawda?

- Uhm, mały - staremu służącemu rozpogodziły się oczy -Mój Pan przebaczyłby obcemu każdego wzrostu i pochodzenia. Radość Roberta nie trwała długo. Przerwał ją odgłos kopyt "tatta ta, tafta ta, tatta ta". Czarny koń pędził ścieżką, a na jego grzbiecie... pan Donald.

- Ratuj mnie! - szepnął Robert blady ze strachu. - On na pewno mnie ukaże!

Ale Robert nie spodziewał się, że stary Albert zrobi to, co zrobił. Gdy pan Donald zbliżał się do ogrodzenia, służący podniósł wiaderko Roberta i podszedł do jeżynowych krzewów. Postawił wiaderko na trawie i stanął przy nim, pochylając się nad owocami.

- Albercie! Co ty sobie wyobrażasz? - ryknął jego pan. Był tak wzburzony tym, co zobaczył, że nawet nie zauważył Roberta. - Płacę ci za naprawianie płotów, nie za kradzież owoców z mojej ziemi. Jesteś zwolniony! - zawołał pan Donald i odjechał. Robert otworzył buzię ze zdziwienia. Naprawdę wyglądał teraz jak jeden wielki znak zapytania. Dlaczego? Dlaczego stary Albert wziął na siebie całą winę? Stary służący podszedł i usiadł koło chłopca. Wydawało się, że czyta w jego myślach.

- Powiem ci, dlaczego, mój mały - wyjaśnił prosto. - Mój Pan wziął na siebie winę za mnie. Gdy pół godziny później obaj jeszcze siedzieli i rozmawiali, pan Donald wracał tą samą drogą. Ale tym razem nie wyglądał na zagniewanego, lecz na zmartwionego. Właśnie zdał sobie sprawę, że żona będzie na niego zła za wyrzucenie z pracy starego Alberta i miał nadzieję, że jeszcze nie jest za późno, żeby wszystko odwrócić.

- Przykro mi, że się uniosłem, Albercie - powiedział z przymilnym uśmiechem. - Naprawdę jesteś wspaniałym służącym i dobrze służysz mojej rodzinie od wielu lat. Dlatego proszę, zapomnij, co ci powiedziałem. Stary Albert mrugnął do Roberta.

- Chętnie wszystko zapomnę, panie Donaldzie - skinął głową - pod jednym warunkiem. Myślę, że człowiek w moim wieku powinien już mieć pomocnika. I myślę, że byłoby bardzo dobrze, gdyby dal pan tę pracę temu oto małemu Robertowi Robertsonowi.

- Och... no dobrze - odparł pan Donald, który zorientował się, że nie ma wyboru.

- I myślę sobie jeszcze, że chłopak mógłby dostać na początek zaliczkę - dodał sprytnie służący. Mrużąc oczy, pan Donald wsunął rękę do kieszeni i wręczył Robbiemu srebrną monetę. Tak więc dzięki staremu Albertowi skończyło się na tym, że zamiast zostać ukaranym, Robert wrócił do domu, mając zapewnioną stałą pracę i do tego pieniądze na czynsz.
Ale najlepsze ze wszystkiego było to, że chłopiec poznał cudowne poczucie przebaczenia. Rozumiał teraz, co znaczyły ciernie, gwoździe i niewinny człowiek biorący na siebie winę. Zaczynał od nowa, z duchowym bogactwem - a wszystko to dzięki Panu, któremu służył stary Albert.

Lynda Neilands

środa, 7 listopada 2007

Rozwińmy skrzydła i pofruńmy

Pewien człowiek wybrał się do lasu, aby znaleźć ptaka, którego chciał wziąć do domu. Znalazł młodego orła, przyniósł go i wsadził do ptasiej zagrody między kury, kaczki i indyki. Dawał mu kurze jedzenie, chociaż był to orzeł, król ptaków.

Po 5 latach odwiedził raz tego człowieka pewien przyrodnik. Gdy szli razem przez dziedziniec, zawołał:
"Ten ptak nie jest przecież kurą, to orzeł!"
"Tak - powiedział właściciel - to się zgadza. Ale ja wychowałem go na kurę. On nie jest już orłem, ale kurą, chociaż jego skrzydła mają 3 metry szerokości."
"Nie, powiedział tamten, on jest jednak orłem, gdyż ma serce orła, które każe mu pofrunąć w górę, w przestrzeń."
"Nie, nie, powiedział ów człowiek, on jest teraz prawdziwą kurą i nigdy nie będzie latał jak orzeł."

Postanowili jednak zrobić próbę. Przyrodnik wziął orła, uniósł go w górę i powiedział z naciskiem:
"Ty, który jesteś orłem, który należysz do nieba, a nie tylko do tej ziemi, rozwiń swoje skrzydła i pofruń!"
Orzeł siedział na wyciągniętej dłoni i oglądał się. Za sobą zobaczył kury dziobiące ziarna i zeskoczył do nich.
Człowiek powiedział: "Mówiłem ci, że to jest kura."
"Nie, powiedział drugi, on jest orłem. Spróbuję jutro drugi raz."
Następnego dnia wszedł z orłem na dach domu, uniósł go i zawołał: "Orle, który jesteś orłem, rozpostrzyj swoje skrzydła i pofruń!"
Ale orzeł znów obejrzał się na grzebiące w ziemi kury, zeskoczył do nich i grzebał razem z nimi.
Wtedy tamten człowiek powiedział: "Mówiłem ci, że to jest kura!"
"Nic, powiedział drugi, on jest orłem i ma ciągle jeszcze serce orła. Pozwól mi jeszcze jeden jedyny raz spróbować; jutro zachęcę go do latania."

Następnego dnia wstał wcześnie rano, wziął orła i wyniósł go z miasta, daleko od domów, do stóp wysokiej góry. Słońce właśnie wschodziło i ozłacalo szczyt góry; wszystkie wierzchołki rozpromieniły się radością uroczego poranka.
Przyrodnik wzniósł orła wysoko i powiedział do niego:
"Orle, ty jesteś orłem. Ty należysz do nieba, a nie tylko do tej ziemi. Rozwiń swoje skrzydła i pofruń!"
Orzeł rozejrzał się, zadrżał cały, jakby weszło w niego nowe życie - ale nie odfrunął. Wtedy przyrodnik odwrócił go tak, że patrzył prosto w słońce. I nagle orzeł rozpostarł swoje potężne skrzydła, wzniósł się z okrzykiem orła, frunął wyżej i wyżej i nie powrócił już nigdy. Był orłem, chociaż został wychowany jak kura i oswojony!

Jesteśmy stworzeni na obraz Boga, ale ludzie nauczyli nas myśleć jak kury i często sądzimy, że jesteśmy naprawdę kurami, chociaż jesteśmy orłami. Rozwińmy skrzydła i pofruńmy! I nie dajmy się nigdy zadowolić rzucanymi nam ziarnami.



James Aggrey

modlitwa

Idziemy ku Tobie Panie
Choć droga do Ciebie niełatwa
Idziemy uparci radośni
Wpatrzeni w blask Twojego światła.
Idziemy ku Tobie Panie
Choć często na przekór sobie
Idziemy ku Tobie Panie
Bo Tyś nam pokazał tę drogę.
Spraw Panie byśmy nigdy nie stracili z oczu światła
Co świeci w celu naszej drogi
I pomóż nam powstać, gdy padniemy utrudzeni
Kiedy słabość ludzka nam podetnie nogi.
I niechaj prawdy światło co
Rozjaśnia szlak ku Tobie
Uświęci naszych dłoni każdy gest
Rozgrzewaj nasze zimne serca
I rozpal myśli
Byśmy innym mogli wskazać Twoją drogę.
Amen

wtorek, 6 listopada 2007

Przyjaźń :)


Przyszedł do mnie kiedyś jeden chłopak, na którego mówiono Mały. Skarżył się, że nikt w szkole ani na podwórku nie chce zobaczyć, że on jest taki sam, jak inni, i że w ogóle jest, bo oni udają, że go nie ma...

- Nikt się do mnie nie uśmiecha!- mówił - Nikt nigdy nie woła: Chodź z nami Mały! Nikt nie zapyta: A co ty, Mały o tym myślisz?
Kiedyś, gdy powiedziałem:
Wiecie, ja myślę.... to ktoś krzyknął: Czy Ty w ogóle potrafisz normalnie myśleć, skoro masz matkę - wariatkę, a Twój tata myśli tylko jak się upić? - Mały pociągnął nosem, jakby miał się rozpłakać, ale mówił dalej:
- Bo widzi pan, moja mama leczy się na głowę, ale jest normalna i bardzo mądra.
A tata? Co ja zrobię, że on pije? Ale jest dobry; chociaż czasem... Nie chce mi się żyć! Nie chcę chodzić do szkoły! Nawet na wychowanie fizyczne, bo jak się przewrócę, to nikt nie chce mi podać ręki, jakbym był niebezpieczny....
Chciałem go przytulić, pocieszyć, ale nagle ktoś wszedł do salki, w której rozmawialiśmy. Był to Marcin ze szkoły specjalnej, którego przygotowywałem do egzaminu kończącego rok szkolny. Nie mógł się uczyć z innymi dziećmi.
Marcinowi bardzo trudno było mówić, a nawet myśleć, ale chętnie słuchał i umiał się pięknie dziwić. Teraz podszedł do Małego i zapytał niewyraźnie cichym głosem:

- Kto ty jesteś?

Mały nie roześmiał się, tylko uśmiechnął się do niego i wyciągnął rękę, mówiąc:

-Jestem Mały - tak na mnie mówią, a ty jak masz na imię?

Marcinowi było bardzo trudno wymówić swoje imię, zaczął się jąkać:

-Jestem Ma- Mua.- Ma - Muuummm.....

- Muminek?- zapytał Mały.

Myślałem, że Marcin się rozgniewa za przezwisko, ale nie; spodobało mu się to nowe imię.

- Muinek! Jestem Muuuiinek!- wołał ucieszony.

Wtedy wywołał mnie z Sali jeden nauczyciel. Poprosiłem Małego: "Weź ten podręcznik i przeczytaj bardzo wolno Marci.... nie! - Muminkowi o tutaj, o przyjaźni, dobrze?" Kiedy wróciłem do salki stanąłem oniemiały.
Mały nawet mnie nie zauważył, bo tłumaczył Muminkowi to, co miał tylko przeczytać. Muminek bardzo mocno myślał, ale chyba nie do końca rozumiał, więc Mały podbiegł, objął Muminka i przytulił. Zaraz potem wziął go za rękę i powiedział: "Przyjaciel to ten, kto może Cię zawsze przytulić i powiedzieć:
Nie martw się- będzie dobrze, razem damy sobie radę". Muminek aż podskoczył z radości, okręcił się dookoła, wołając: "Maaały - przyyyaaciel Muiiinka!"

Po zajęciach Mały zapytał, czy mógłby pomagać muminkowi w nauce i przyprowadzać go do szkoły. Ucieszyłem się, bo jego babcia nie zawsze miała czas.

I tak rozpoczęła się niezwykła przyjaźń Małego i Muminka. To było dziwne- Mały nie wstydził się chodzić z Muminkiem po ulicach i po sklepach, choć Muminek wyglądał trochę dziwnie, a kiedy się cieszył, to podnosił Małego i kręcił się w kółko, co bardzo dziwiło przechodniów.
Dzieciaki mówiło o nich: "Dobrały się dwa wariaty- jeden głupi, drugi głupokowaty" . Ale Mały się tym nic a nic nie przejmował. Chodził z Muminkeim wszędzie, a tak się lubili i rozumieli, jakby nie byli przyjaciólmi, ale rodzonymi braćmi.

Któregoś dnia Kamil- kolega Małego, zapytał go, czy mógłby pójść z nim po lekcjach na basen. Mały odmówił, gdyż musiał odebrać ze szkoły Muminka. Nigdy nie mówił o nim Kamilowi, więc skoro nadarzyła się okazja zaczął opowiadać o swoim wspaniałym przyjacielu:

- Wiesz, bo w szkole to te dzieci też muszą się uczyć, ale..... - nie zdążył dokończyć

- Eeee, nie opowiadaj o głupkach! Lepiej powiedz, czy masz już tą nową grę komputerową, którą miała kupić Ci mama? A widziałeś wczoraj "Spidermana" - był świetny odcinek!

Ale Mały nie chciał mówić o "Spidermanie", pragnął opowiedzieć coś o Muminku , ale Kamil nie chciał go słuchać. Zawiedziony Mały wyjrzał za okno.. i zobaczył czekającego Muminka, wybiegł ze szkoły.

Patrzyłem przez okno jak bardzo cieszył się Muminek - podnosił Małego, kręcił się z nim. Dzieci, które wyjrzały za okno zapytały:

- Czemu pan patrzy na tych głupków?

- Gdybyście wy mieli takie serca i tak pojmowali przyjaźń jak oni! Chciałbym być tak szczęśliwy!

Ale dzieciaki nie wiedziały, o co mi chodzi......

O tym czego nie dostrzegamy

W pewnym szpitalu w pewnej sali, leżało dwóch pacjentów. Jeden z nich miał sparaliżowane nogi i leżał pod ścianą drugi zaś zdrowszy miał łóżko pod oknem. Sąsiad bardzo mu zazdrościł ze może spoglądać na zewnątrz. Ten zdrowszy zatem codziennie opowiadał mu, co ciekawego dzieje się za oknem - że dzieci bawią się w piaskownicy, jakiś pan jedzie na rowerze, a tam z daleka dwoje ludzi idę trzymając się za ręce... Nagle piłka wpada do stawu, ptaki zrywają się do lotu a nad tym wszystkim rozpościera się cudowne błękitne niebo...

Pacjent przy ścianie z zachwytem słuchał co ma do powiedzenia jego kolega który godzinami snuł opowieści. Pragnął tak jak on choć raz zobaczyć to wszystko. I tak mijały dni... Aż pewnej nocy pacjent spod okna źle się poczuł. Nie mógł dosięgnąć alarmu. Błagał o pomoc stawał się coraz słabszy. Jednak pacjent spod ściany nie pomógł mu, spokojnie patrzył jak jego kolega umiera. Nazajutrz lekarze zabrali ciało.

Pacjent spod ściany poprosił o przeniesienie pod okno. Ucieszony resztkami sił wspiął się na parapet powoli wyciągając ręce. Otworzył oczy... spojrzał... za oknem była... ściana.

....czasami nie zdajemy sobie sprawy z tego jak wiele mamy

...póki tego nie stracimy...

Autor nieznany
(poszukiwany)

poniedziałek, 5 listopada 2007

Czy mi pomożesz?


W 1989 roku trzęsienie ziemi o sile 8,2 stopnia w skali Richtera niemal nie zrównało z ziemią Armenii. W niecałe cztery minuty zginęło ponad 30 tysięcy ludzi. Wśród panującego zamętu i zniszczenia pewien człowiek zostawił żonę bezpiecznie w domu i pobiegł do szkoły, gdzie miał przebywać jego syn. Dotarłszy na miejsce zobaczył, że budynek został kompletnie zniszczony.

Po pierwszym szoku przypomniał sobie obietnicę, którą złożył synowi: "Choćby nie wiem co się zdarzyło, zawsze będę przy tobie!". Łzy napłynęły mu do oczu. Kiedy spojrzał na usypisko gruzu, które jeszcze nie tak dawno były szkołą, sprawa wydała mu się beznadziejna. Ale pamiętał o swoim zobowiązaniu wobec syna. Przypomniał sobie, dokąd odprowadzał syna codziennie rano. Jego klasa znajdowała się w prawym tylnym rogu budynku, więc pobiegł tam i zaczął przekopywać zwały gruzu.

Gdy tak pracował, nadeszli inni zrozpaczeni rodzice; przyciskali ręce do serca, powtarzając: "Mój syn!", "Moja córka!" Jeszcze inni, mając jak najlepsze intencje, próbowali go odciągnąć od ruin, mówiąc:

- Już za późno.

- Oni nie żyją.

- Nic już nie pomoże!

- Wracaj do domu!

- Spójrzmy prawdzie w oczy. Nic się już nie da zrobić!

- Pogorszysz tylko sprawę!

Każdemu z nich odpowiadał tylko jedno: Czy mi teraz pomożesz? I nadal szukał syna pod gruzami.

Pojawił się strażak i próbował go odciągnąć od rumowiska, mówiąc:

- Wybuchają pożary, wszędzie dochodzi do eksplozji. Tu jest niebezpiecznie. Proszę iść do domu. My się wszystkim zajmiemy.

Na to kochający, troskliwy ormiański ojciec spytał:

- Czy pan mi pomoże? Przyszli policjanci i powiedzieli:

- Szaleje pan z rozpaczy i gniewu. Już po wszystkim. Naraża pan innych. Proszę iść do domu. My się tym zajmiemy.

Na to on:

- Czy mi pomożecie?

Nikt jednak nie pomógł... więc sam z determinacją pracował, bo musiał się przekonać.

- Czy mój syn żyje? - zadawał sobie pytanie. Kopał osiem godzin, dwanaście, dwadzieścia cztery, trzydzieści sześć... wreszcie, w trzydziestej ósmej godzinie odsunął kawał gruzu i usłyszał głos swojego syna. Wykrzyknął jego imię: ARMAND!

- Tatuś? - usłyszał w odpowiedzi. - To ja, tato! Mówiłem innym dzieciom, żeby się nie martwiły. Powiedziałem, że jeśli żyjesz, to mnie uratujesz, a skoro mnie, to i ich. Obiecywałeś: "Choćby nie wiem co, zawsze będę przy tobie!" Zrobiłeś to, tato!

- Co się tam dzieje? Jak tam jest? - spytał ojciec.

- Zostało nas czternaścioro z trzydzieściorga trojga. Boimy się, jesteśmy głodni, chce nam się pić. Ale cieszymy się, że jesteś. Kiedy budynek się zawalił, zrobił się jakby trójkątny klin, i to nas ocaliło.

- Wychodź, chłopcze!

- Nie, tato. Niech najpierw wyjdą inne dzieci, bo wiem, że mnie na pewno wyciągniesz. Choćby nie wiem co się zdarzyło, wiem, że mogę na ciebie liczyć.

Mark V. Hansen

Dostatek, Sukces i Miłość


Pewna kobieta podlewała rośliny w swoim ogrodzie,
kiedy zobaczyla trzech staruszków, z wypisanymi na twarzy latami doświadczeń, którzy stali naprzeciw jej ogrodu.
Ona nie znała ich, więc powiedziała:

- Nie wydaje mi się, abym was znała, ale musicie być głodni.
Wejdźcie, proszę, do domu i zjedzcie coś.

Oni odpowiedzieli: - Nie ma w domu męża? - Nie, odpoczywa, nie ma go w domu.
- W takim razie nie możemy wejść - odpowiedzieli.
Przed zmierzchem, kiedy mąż wrócił do domu, kobieta
opowiedziała mu to, co się zdarzyło

- A więc, skoro wróciłem, zatem poproś ich teraz, aby
weszli.
Kobieta wyszła, aby zaprosić trzech mężczyzn do domu.
- Nie możemy wejść wszyscy do domu - wyjaśnili staruszkowie.
- Dlaczego? - chciała się dowiedzieć kobieta.

Jeden z mężczyzn wskazał na pierwszego ze swoich przyjaciół i wyjaśnił:
- On ma na imię Dostatek.
Następnie wskazał drugiego - On ma na imię "Sukces",
a ja mam na imię "Miłość".
Teraz wróć i zdecyduj razem z Twoim mężem, którego z nas
zaprosicie do waszego domu.
Kobieta weszła do domu i opowiedziała swojemu mężowi wszystko, co powiedzieli jej trzej mężczyźni.
Ten się ucieszył : - Jak pięknie! -
Zaprosimy Dostatek, aby wszedł i wypełnił nasz dom!!!

Jego żona nie zgadzała się i spytała:

- Mój drogi, dlaczego nie mielibyśmy zaprosić Sukcesu?
Ich córka słuchała tej rozmowy i weszła im w słowo:

- Nie byłoby lepiej, gdybyśmy pozwolili wejść Miłości?
W ten sposób nasza rodzina byłaby pełna miłości.
- Posłuchajmy rady naszej córki, powiedział mąż do żony.
Pójdź i zaproś Miłość, niech będzie naszym gościem.
Żona wyszła i spytała - Który z Was to Miłość?
Niech wejdzie, proszę i będzie naszym gościem.
Miłość usiadła na wózku i ruszyła w kierunku domu.
Także dwaj pozostali podnieśli się i ruszyli za nią.
Trochę zdziwiona kobieta pyta Dostatek i Sukces:
- Zaprosiłam tylko Miłość, dlaczego idziecie także wy?
Oni odpowiedzieli razem:

- Jeżeli zaprosiłabyś Dostatek lub Sukces, pozostali dwaj
zostaliby na zewnątrz, ale zaprosiłaś Miłość,
a tam gdzie idzie ona, idziemy i my.
- Tam, gdzie jest Miłość, jest też Dostatek i Sukces.

MOJE ŻYCZENIE DLA CIEBIE JEST NASTĘPUJĄCE:
Jeśli jesteś smutny, życzę Ci Spokoju i Szczęścia.


Jeśli brakuje ci wiary w siebie, życzę, abyś uwierzył w swoje
talenty i wykorzystał je.
Jeśli jesteś nieśmialy, życzę ci miłości i odwagi.



Podaruj swoją Miłość razem z tą historyjką osobom,
które lubisz i cenisz.



TO DLA WAS KOCHANI :)

niedziela, 4 listopada 2007

O człowieku dotrzymującym słowa

Czterej święci, po katastrofie morskiej u pustynnych wybrzeży Afryki, wędrowali przez wiele dni, nie mogąc znaleźć pożywienia. Kompletnie wyczerpani, postanowili prosić Boga o pomoc; a żeby wzmóc prośbę, związali się solennymi obietnicami. Pierwszy obiecał, że zachowa ścisły post, drugi - że nigdy nie spojrzy na kobietę, trzeci - że będzie wciąż recytował wersety Koranu. Czwarty powiedział po prostu: "Nigdy nie tknę mięsa słonia".

Jego przyjaciele poczuli się urażeni taką obietnicą: któż to je mięso słonia? Czyżby chciał z nich zakpić? A może drwił z Boga?

Mężczyzna odpowiedział:

- Nic takiego. Usłyszałem głos wewnętrzny, który nieomal mnie zmusił, by to powiedzieć. Nic na to nie poradzę, Bóg mi świadkiem.

Wędrowali tak przez wiele, wiele dni, aż natrafili na młodziutkiego słonika. Choć niechętnie - zabili go, upiekli i pożywili się jego mięsem. Uczynili to wszyscy poza tym człowiekiem, który złożył jako ostatni przyrzeczenie. Ów więc rzekł:

- Być może Bóg nakłonił mnie do takiego postanowienia, bo chce, żebym umarł. W każdym razie nie złamię danego Mu słowa.

Po skończonym posiłku poszli spać. Kiedy oni spali, nadeszła słonica. Obwąchała ich jednego po drugim, zabijając bez litości tych trzech, od których poczuła zapach pieczonego słonia. Uratował się tylko ten, co się nim nie pożywił.

Nadto, uczepiony trąby słonicy, został zaniesiony do oazy, w której zaspokoił głód daktylami, a pragnienie wodą ze strumienia. Tak to jest z tymi, co słuchają wewnętrznego głosu bez dyskusji.

Tradycja muzułmańska

modlitwa którą uwielbiam :)

"... Biegnę do
Ciebie Panie,
Tak wiele czasu
Już straciłam

- nie chcę sie spóźnić...

Jest lekko,
szumi cisza,
Wszystko rozkwita
Przejrzystością kryształu,
tonę
w przestrzeni światła,
słyszę
szept błękitu..."

AMEN